sobota, 26 listopada 2011

Pierwsza dziecinna miłość - kanwą wspomnień cz. I



Jak to bywa z pierwszą miłością zawsze pojawia się znienacka, ... i ja nie pamiętam skąd się pojawiła. Takie uczucie, że był zawsze. Przynajmniej przez cały czas mojego zamieszkania w Araracie. Przechodziliśmy różne fazy - fascynacji, wiernej przyjaźni, pierwszego pocałunku i aż do nienawiści i rozstania, ach...

Otóż był on moim sąsiadem, z drugiej klatki w moim pierwszym domu w Araracie - w  bloku "Lokomotywa".  I teraz mała dygresja na temat tego bloku. Przezywany on był tak dlatego, iż znajdował się na samym początku miasteczka, przez to ciepło z kotłowni docierało już ostudzone :) Mieszkańcy, by wyżyć w surowe mrozy, montowali tzw, "pieczki-burżujki", których to kominy wystawały z okien i blok ten wyglądał jak wielka buchająca parą lokomotywa.

Od strony drogi na samym przodzie bloku znajdowała się poczta, w której aż do lat 90-tych pracowała moja ukochana mama, jako główna postwoman.  Za blokiem w kierunku na "Zachód i w Świat" około 300-400 m dalej znajdował się posterunek ze szlabanem (wjazd/wyjazd do i z miasteczka  był możliwy tylko po okazaniu przepustki, dlaczego? o tym w następnym poscie). Za posterunkiem był wykopany rów szerokością okolo 2 metrów na całej długości lasu - dla lepszej widoczności.  Dlaczego o tym piszę, otóż od naszego bloku aż po ten rów było nasze Leśne Królestwo. :) Tam przebiegło całe moje dzieciństwo, i pewnie też tam poznałam Seriożę.

 Latem budowaliśmy szałasy, podziwialiśmy wielkie mrowiska. Uwielbialiśmy oblizywać "kwas mrówkowy", pozyskiwany w bardzo prosty sposób - zwykły patyk wsadzaliśmy do mrowiska  i mrówki w panice "polewały" go swym jadem. Taki swoisty kołymski kwaśny lizak :). Podziwialiśmy jak szybko potrafią one zabudować "okno" w mrowisku zrobione przez nas. Wywracaliśmy głazy by podglądać mrówki królowe uciekające dalej od światła  taszcząc na grzbiecie wielkie mrówcze jaja.

 Oprócz tego pełno w naszym królestwie bylo jagód:  żimolost' czyli tak zwana jagoda kamczacka, golubika czyli borówka bagienna,  duże połacie brusznicy i na samych mokradłach gdzie nigdzie znajdowały się maliny moroszki.
Oczywiście Serioża dbał o mnie i zbierał te najsmaczniejsze, ktore zostały przez zimę i pozasychały jak rodzynki.

Zimą budowaliśmy tam wielkie zimowe mieszkania/bunkry.  Na górze sufit z  zlodowaciałego  śnieżnego kożucha, a pod nim śnieg już się nie kleił, taka niby srebrna mąka, więc łatwo można było go wygrzebać od dołu. Takim  to sposobem tworzyliśmy wielkie labirynty, które rzadko kiedy się zapadały. Czasami przynosiliśmy wodę w butelkach i polewaliśmy w środku by móc z tej srebrnej mąki ulepić jakieś siedziska.  Pomimo tego, że w środku takiego bunkru było cieplej niż na zewnątrz,  zimą nie bawiliśmy się za długo. Nie mogliśmy,  ze względu na temperaturę, spędzać  na ulicy więcej niż godzinę czasu. Nie mieliśmy zegarków, ale zawsze był ktoś starszy kto  pilnował, lub ktoś  z rodziny przychodził po nas i bialych zlodowaciałych ruszających się jak roboty zabierał do domu.



 Pewnego  razu zostałam w domu sama z dziadkiem i on po prostu zapomniał o mnie, a  ja z tej miłości  też straciłam poczucie czasu. Nie było wesoło gdy wróciłam do domu.
Po pierwsze - tzw." odchodniak" od mrozu, gdy ciało zaczyna się rozgrzewać jest najgorszy: łamie w kościach, skóra sie napina, az skręca cię całego. Dziadek wystraszony tym, ze coś sobie odmrozilam, jako że ja ryczałam  wniebogłosy - próbował  ocucić mnie pod zimną wodą, (gorącej chyba nie było -  dawali tylko wieczorami, a i mogła spowodować szok i obumarcie komórek). Rozcieral mi policzki, ręce, nogi. Najgorzej bylo z palcami u stóp, długo nie mialam czucia w ogóle.   Dziadek opatulił mnie we wszystkie kołdry jakie znalazł w domu, ogrzewał swoim barami (dziadek miał ponad 2 metry, więc bary były mega potężne), wlewał litrami mleko z miodem, nic nie pomagało, aż w koncu dostałam  ze 100 gram koniaku, po czym się uspokoiłam  i zasnęłam jak niemowlę.
 Niestety, sądzę że od tej pory dalej nie czuję koniuszków w dwóch najwiekszych palcach u stóp :) Mogę szczypać i szczypać i nic :)


1 komentarze:

Unknown pisze...

Dziadek miał 190 cm wzrostu, ale był potężny, nie tylko dzieciom wydawało że miał ,,ponad dwa metry"...
Kochana jesteś, przepiękne wspomnienia, bardzo pięknie to opisałaś.

Prześlij komentarz

 

Blog Template by YummyLolly.com